Garbarnie w Fezie - trudna marokańska profesja wykonywana od średniowiecza

2020-04-13

Kolorowy Ptak

Europejczyku! Narzekasz, że ciężko pracujesz? Twierdzisz, że Cię wykorzystują? Skarżysz się, że szef nie zamontował w biurze klimatyzacji, a pracowniczy, nieergonomiczny fotel psuje Ci kręgosłup? Wkurza Cię, że sprzątaczka za rzadko sprząta gabinet i z kosza na śmieci czasem śmierdzi?

Europejczyku – PROSZĘ – odwiedź marokańskie garbarnie, a wtedy zyskasz właściwą perspektywę swojego „trudnego”, robotniczego losu…

Marokańskie garbarnie zrobią wrażenie nawet na tych najbardziej obojętnych! Z dnia na dzień, we wszystkie pory roku (w afrykańskim 40 stopniowym upale też) pracują tu w nieopisanym trudzie, brudzie i smrodzie – ludzie! Ich warunki pracy nie zmieniły się właściwie od czasów średniowiecza. A być zatrudnionym w tym miejscu jest niemalże…zaszczytem! Bowiem garbarstwo to profesja rodowa, dziedziczona z dziadka na ojca, z ojca na syna. Poza tym jest to profesja w trybie zatrudnienia na czas nieokreślony, co w warunkach afrykańskich nie jest bez znaczenia.

Garbarnie w Fezie są najstarszymi, czynnymi garbarniami w całej północnej Afryce. Największa – Chouarależy na obrzeżach Mediny blisko rzeki, a ta mniejsza – Sidi Moussa jest umiejscowiona w samym centrum, blisko najważniejszych meczetów miasta. Żeby tu trafić najlepiej kierować się węchem. Słodkawo – duszący odór podobny do wymiocin, lub rozlanego szamba wisi ciężką chmurą nad całą dzielnicą. Oprócz strasznego zapachu, drogowskazem do garbarni są liczne sklepy z galanterią skórzaną.

Wysypujące się ze stoisk, tęczową kaskadą skórzane plecaki, torby, paski, buty, kurtki, kamizelki, pufy są zaskakującym kontrapunktem do narastającego obrzydzenia wonią wdychanego powietrza.

Klucząc wąskimi uliczkami czujesz, jak rośnie ci gula w gardle i potężnieje nieustępliwe pytanie: „Gdzie, u licha znajduje się źródło tych okropnych miazmatów?!”

Same garbarnie są niejako ukryte. Otoczone są wokół budynkami, które spuszczają zasłonę cienia na ich szokującą „zawartość”. Trzeba najpierw wspiąć się stromymi, krętymi schodami na zadaszone tarasy, by móc jakoś złożyć w całość obraz tych organoleptycznych puzzli. Po wdrapaniu się jednak na owe „balkony”, zanim cokolwiek dojrzysz w oślepiającym, afrykańskim słońcu musisz zmierzyć się we własnych nozdrzach z falą uderzeniową takiego fetoru, że zakręci ci się w głowie i zbierze na mdłości! Rozdawane przed wejściem tutaj gałązki mięty nie na wiele się zdadzą… Tymczasem przed Tobą, gdy spojrzysz w dół zalegają gliniane studnie z różnokolorową, płynną zawartością. A w tych studniach, nierzadko po pas zanurzeni pracują ludzie! W kadziach z białą zawartością znajduje się roztwór wapna gaszonego lub hektolitry gołębich odchodów. Ptasie odchody, będące bogatym źródłem amoniaku sprawiają, że zanurzane wielokrotnie w nich skóry nabierają miękkości i elastyczności. W innych kadziach przelewa się gęsta zawiesina w kolorach ochry, burgunda i zieleni, z odpowiednio sypanymi tam naturalnymi barwnikami, takimi jak: szafran, henna czy mięta.

Etapy produkcji skóry obejmują, w kolejności, namaczanie, wapnowanie, usuwanie tkanek obcych (odplatanie, szorowanie i mizdrowanie), odwapnianie, maczanie, zraszanie i wytrawianie.

Obserwacja tego toku produkcyjnego przywiodła mi na myśl zabiegi czarownic z europejskich podań, które sypiąc do kotła różne ingrediencje uzyskiwały magiczny efekt. Tyle, że w marokańskiej garbarni rolę Baby Jagi pełnią miejscowi Merlini, a ich magia polega na tym, że w minutę potrafią wypłukać w kadzi kilkanaście ciężkich, mokrych skór! A są to skóry kóz, wielbłądów, owiec i krów. Wszędzie dookoła wiszą one na belkach lub są porozkładane na drewnianych platformach. Wyglądają one niczym kleksy wielokolorowych atramentów.

Sposób wyrabiania i farbowania skór praktycznie nie ewoluował od średniowiecza (niektóre kadzie mają setki lat!). Wszystko powstaje handmade, co sprawia, że marokańskie skóry to najwyższa półka jakości!

Zdaję sobie sprawę z tego, że u każdego z Was obrazy i opis może poruszyć nieco inny zakres wrażliwości – jesteśmy różni i inne spectrum zjawisk działa na nas najmocniej.

Mną jednak w tym doświadczeniu najbardziej wstrząsnął fakt, że ludzki, niepokojąco gigantyczny mozół jest tu – że się tak wyrażę – wystawiony na widok publiczny.

Turyści z wypiekami na policzkach obserwują z okolicznych tarasów tych utrudzonych robotników w dole niczym małpy w klatce! I naprawdę nie wiem, czy nieludzko zmęczeni, ubrudzeni i śmierdzący pracownicy chcą być oglądani w trakcie tego zajęcia. I bez tego, na co dzień muszą wykazywać się hartem ducha (wyobrażacie sobie w tej pracy 40 stopniowy afrykański skwar ?!?), odpornością (ja wariuję po 15 minutach tego smrodu) i nie lada tężyzną fizyczną (jakże śmieszne wydają się w tym miejscu europejskie siłownie!).

Zaś Ty Europejczyku – ekologu i obrońco praw zwierząt, który zaraz oburzysz się wielce – obudź się! Halo – pobudka – jesteśmy w Afryce, kontynencie, który Ty, w swojej komfortowej, europejskiej rzeczywistości nazwałeś Trzecim Światem! Tu garbarz ledwo od kilku lat używa w trakcie pracy gumowego fartucha, butów ochronnych i wysokich gumowych spodni!

Dlatego, choć los zwierząt zawsze był mi bliski, całkiem świadomie i z zaangażowaniem kupuję od miejscowego rzemieślnika, (choć nie są mi potrzebne!) niespotykanej miękkości, haftowane przez jego żonę pantofle. Bo mam wielki szacunek dla wszelkiego ludzkiego wysiłku, a katorżniczą pracę afrykańskich garbarzy, gdy ją poznałam, cenię teraz szczególnie. Mam zaś przede wszystkim świadomość, że tak jak w Europie tutaj ludzie również chcą żyć i potrzebują jeść! Najlepiej zaś, by w wyniku jakiegoś pożytecznego zajęcia zdobywali na ten cel fundusze.

Nadto od zawsze przekonana jestem, że jeśli naprawdę chce się uzdrowić los zwierząt, w pierwszej kolejności należy poprawiać los ludzi, na przykład tych żyjących w Afryce!